niedziela, 10 kwietnia 2016

#bigcitylife : Kiedy siąpi chamski deszcz, albo rozmowa jest drętwa.

Cały miesiąc potrzebowałem, aby uzbierać słowa na ten tekst. Szmat czasu. Ale i szmat rzeczy do opisania, choć każda maluchna. Ale Małe jest Piękne, jak to mawia Tereska od Dzieciątka. 

Rzecz rozpocznę krótkim epizodem. Ważnym. 

*
Duża aglomeracja potrafi zmęczyć. Nawet mnie (choć każdy, kto mnie zna wie, że jak u Pana Boga za piecem czuję się właśnie w dużych metropoliach). W momentach zmęczenia psychicznego dochodzimy do tego duchowego, więc szukanie Boga w miejscu, na które już powoli nie możesz patrzeć jest wyjątkowo ciężkie. I do tego doszło. 

Pojawia się więc pytanie, jak dokładnie zdiagnozować takie zmęczenie. Każdy ma swoje objawy, jeden ewidentne, drugi bardziej skryte. Mogę jedynie opowiedzieć o moich, każdy wyciągnie z nich w sumie to, co uważa za interesujące.  

Dzień, który opiszę zaczyna się niby nadzwyczaj zwyczajnie. Jak każdego takiego dnia wstaję prawą nogą, witam się ze Słonkiem pukającym o mój parapet i mówię sobie zdanie (które swoją drogą staram się mówić naprawdę często, gdyż od naszej postawy zależy nasze życie) "To będzie Dobry dzień!". Podnoszę się, parzę kawę, wypijam ją, jak zwykle nie udaje mi się zmieścić w i tak już okrojonym (dla celów kofeinowych oczywiście) poranku śniadania, więc postanawiam wmówić sobie, że nie jestem głodny. Po niedługiej chwili już czekam na autobus na uczelnię. I tutaj pierwszy sygnał, że coś dzieje się nie tak. Podjeżdża bowiem wysoce wysłużony już Jelcz, zamiast taborowego Citaro, a mnie jest z tego powodu bardzo wszystko jedno. 

Dzień studencki rozpoczynam arcy nieciekawym wykładem, a mimo to skrupulatnie notuje. Kolejna lampka zapala się w mojej głowie. Kolejnym punktem dnia są ćwiczenia, następnie okienko, podczas którego zamiast siąść wygodnie na ławce na Plantach i czerpać garściami słodkie wręcz Słońce, rozlewające się w mieście niczym nektar, kupuję wątpliwej jakości kawę za horrendalną kwotę i włóczę się po galerii handlowej w poszukiwaniu sensu egzystencji. Następnie zaglądam do telefonu i po raz dwudziesty dzisiaj odświeżam instagrama. Facebook już dawno przestał pokazywać nowości.

Nagle telefon, dzwoni dziewczyna, krótko ze mną rozmawia i wspomina coś, ze się martwi. O mnie. Mój głos brzmi, jakby był zmęczony, zniechęcony. I wtedy zapada decyzja: Uciekamy stąd!

*
I jak już odnajdziecie swoje objawy, jak najszybciej zmieńcie otoczenie. Może niestety dojśc do tego, ze jeśli szybko nie zareagujecie, miasto wam zbrzydnie i wtedy każda minuta w nim spędzona będzie udręką.

Ostatni wypad do Zakopanego był jednak niepełen. Potrzebowałem odwiedzieć zakon dominikański na Wiktorówkach, gdyż bardzo lubię to miejsce. W ten weekend, kiedy wszyscy wokoło postanowili mnie porzucić, na rzecz wyjazdów do domów rodzinnych, pracy, innch planów, kiedy ja miałem potrzebę opuścić Kraków, zdecydowałem, że jadę sam. 

Spotkałem różnych ludzi. W jadną stronę jechałem zarówno w miłą rodzinką, z robotnikami wracającym z budowy, jak i z dwoma biznesmenami, wyglądającymi, jak wyjęci bezpośrednio z ustawki kibolowej. A wyraźnie pokiereszowany łuk brwiowy jednego z nich wcale nie poprawiał sytuacji. A to właśnie z ostatnimi rozmawiałem o wierności żonie, o najlepszych dla relaksu saunach na świecie (opowiadali o takiej saunie z miodem, wyciągającej z organizmu pasożyty- odjazd!), o dobrych samochodach i zimnej wódce. O tych dwóch pierwszych najwięcej. Kompan podróży wiele rozwodził się na temat swojego najstarczego syna, mojego rówieśnika. Kochał go ponad życie i swoją miłość przelewał na surowe zachowanie ojca, szlifujące każde zachowanie. Byłęm pod wielkim wrażeniem jak ojciec może wypowiadać się o synu. Kolego, wielki szacunek (choc zgodnie z opowieścią, dostał dzieciak kilka razy strzał kontrolny w tył głowy, dla opamiętania się).
Dużo mówili też o swoich męskich wypadach. Zdobyli Himalaje (ale chyba jakieś niższe szczyty), Alpy, Tatry. Pływają w strumieniach, jeżdżą wgłąb Rosji, handlują z Turkami i Arabami. Kupują zachodnie samochody i wschodnie przyprawy. Wakacje tylko w Azji, a ferie zawsze w Szwajcarii.

*
Rano wsiadłem w srebrną strzałę (honda civic, rocznik niemal mój), zajechałem pod szlak. Siąpił chamski deszczyk, który przerodził się później w przepiękną mgłę, nadającą widokom nieprawdopodobnego efektu. Rozpocząłem więc wędrówkę (oznaczoną według znaków jako grubo ponad godzinną, będąca w rzeczywistości półgodzinnym spacerem). 
Spacer spończyłęm na Wiktorówkach. Wchodzę do kościoła, siadam spokojnie. Niezbyt wyraźniem głosem, gdzieś z oddali, odzywa się zakonnik. Pyta się o chętnych do liturgii słowa. Zgłaszam się. Czytam zatem pierwsze czytanie i śpiewam psalm. Do pełnej kaplicy obsych ludzi. Sławię Cię Panie, bo mnie wybawiłeś.

Siadam do pysznej herbaty. Nawiązuję rozmowęz obcymi. O Krakowie, o zanieczyszczeniu. O szlakach w górach, wychowywaniu dzieci i pracy na studiach. O pięknych latach młodości i jeszcze piękniejszej emeryturze.

Podbiega do mnie Stefek Trzeci. Rudy Dachowiec Pospolity, łasi się wokół nogi. Czeka na głaskanie. Wyciągam rękę, dotykam drgającej od mruczenia głowy. Trzy sekundy, a kot już skacze w przepaść w poszukiwaniu zabawy w lesie.

Zaglądam szybko na Rusinową. Rozpływam się wręcz z radości na widok mleka w powietrzu rozlanego. Gubię się na chwilę pośród kamieni i stołów we mgle. Czas do domu. Schodząc, słyszę w esie głęboko wybrzmiewające "Alleluja!" z ostatniej mszy dzisiaj. Idziemy na obiad!
Staję na wylotówce. Czas do domu. Godzina minęła, a ja dalej marznę. Trzy autobusy uż mnie minęły. Gotów jestem się poddać, zatrzymuje się dobrodziej. Pierwsze 20 minut nieco drętwe. Ale wychodzi temat autospotu. Gość zaczyna opowiadać o swoich przygodach, o ludziach, historiach, samochodach. TIRY, osobówki, busy. Jedni trzeźwi, inni mniej, jedni jadący przepisowo, inni tnący powietrze. Wiele przejechał. Teraz ma rodzinę i woli jechać samochodem.

Piszę to, żeby pokazać, jak działa zmiana. Na chwilę. Tęskniłem za Krakowem, widząc otaczające mnie piękno. Za Plantami, za Błoniami, za bulwarem. Jutro urywam się z zajęć. Idę posiedzieć, pomilczeć, popodziwiać. Z ludźmi pobyć, bo są dobrzy. Choć się nie wydają niekiedy. Bo pozory mylą. Czy to rozwalony łuk brwiowy, czy drętwa rozmowa. 

Bóg nas wiosną rozpieszcza. Nawet wtedy, albo sczególnie wtedy, kiedy siąpi chamski deszcz.

Sławię Cię, Panie, bo mnie wybawiłeś
i nie pozwoliłeś mym wrogom naśmiewać się ze mnie.
Panie, Boże mój, z krainy umarłych wywołałeś moją duszę
i ocaliłeś mi życie spośród schodzących do grobu.
Śpiewajcie psalm wszyscy miłujący Pana
i pamiętajcie o Jego świętości.
Gniew Jego bowiem trwa tylko przez chwilę,
a Jego łaska przez całe życie.
Wysłuchaj mnie, Panie, zmiłuj się nade mną,
Panie, bądź moją pomocą.
Zamieniłeś w taniec mój żałobny lament.
Boże mój i Panie, będę Cię sławił na wieki (Ps 30, 2.4-6.11-13).