poniedziałek, 15 lutego 2016

#bigcitylife : O Słońcu, Krakowie i kawie.

Kraków to miasto ciężkie, przede wszystkim psychicznie. Wiele fanaberii trzeba tutaj znosić, począwszy od KRAKOSKIEGO "bo nie!", na zwykłym nie, spowodowanym brakiem funduszy, albo chęci. Ale nie ma się co dziwić. 80% wszystkich pieniędzy, jakie ten kraj wyssa z Unii, ląduje w stolicy, reszta po troszku rozdawana ubogim miastom drugiego sortu.

Ostatnie dni spowodowały, że niebardzo chciało mi się nawet oddychać. Szczególnie dlatego, ze nie bardzo było czym. Ponadto, jak na złość, wiecznie spóźniałem się na zaplanowane wcześniej środki komunikacji. Niby nic wielkiego, ale dla kogoś, kto wyjątkowo przykłada wagę, czy pojedzie zaplanowanym autobusem, czy tramwajem (w dodatku trójskładem na lini 24, bo czymże innym), który akurat podjechał, to jednak coś. W każdym razie, chęci do życia miałem znikome.

Dobijał mnie również fakt, że rzeczywistość naprawdę weryfikuje każde nasze życiowe decyzje, najczęściej na naszą niekorzyść. I w taki właśnie sposób po raz kolejny sesje zdaję w stresie, projekty robione były na kolanie, a spowiedź znów odkładam na "bliżej nieokreśloną przyszłość".

Nawet kawa nie smakuje tak samo, mleko nie chce się spienić, czekolada jakaś wyschła. A za oknem smutno, buro i nieprzyjemnie. Duże miasta nie dają się lubić, a jak się potem okazało- mniejsze też.

Nastał piątek. Niby nic nadzwyczajnego, dzień jak każdy inny. Ale już rano Palec Boży rozrysował piękną kreskę, po której moje nogi zaczęły stąpać. Rano wreszcie poczułem, ze wstaję, a nie zmartwychwstaję. Mleko jakoś bezproblemowo dało się spienić, a kawa smakowała jak z najdroższej kawiarni na Rynku. Przez, jak się okazało, nawet czyste okna wpadło od samego rana do mojego salonu tak dużo promieni Słońca, że oczy same zaczęły zerkać na podwórko. Wychodzę z założenia, że jestem czymś w rodzaju krzyżówki genetycznej kota z paprotką. Każdy, kto miał w domu choć jedno z tych dwóch wie, że nie ma na tym świecie istot, które tak bardzo kochałyby promienie słoneczne, jak one. Wiele innych istot da się oszukać substytutami. Nie one dwie. Każdy szanujący się kot potrafi w ciągu dnia wykrzesać choć tyle energii, zeby przesunąć się wraz z promieniami słońca, a paprotka, nie wiedzieć kiedy, przesunie liście. Także, od samego rana wróciły mi siły witalne, dające nadzieję na życie.

Do tego stopnia było mi dobrze, że zamiast, ostatnio częstego w użytku, wyciągniętego szarego swetra, założyłem zapomnianą już dawno marynarkę, kolorowy t-shirt, żółto błękitne buty. Nawet zanieczyszczenie nie było tak odczuwalne, kiedy mijałem uśmiechniętych ludzi na ulicy. Słońce jednak wiele zmienia.

Znalazłem czas na tak wiele rzeczy, które tak na dobrą sprawę skreśliłem już z listy "must do", bo samo myślenie o nich powodowało migrenę. Zajrzałem do sklepu po spodnie narciarskie, dodatkowo kupiłem takie w kolorze morskim, choć do wyboru miałem sporo wypłowiałych, zgniłozielonych. Zjadłem tak upragniony od dawna dobry obiad, w ulubionej gospodzie Koko na Gołębiej, zajrzałem do pracy do dziewczyny. Nawet ona, choć chora, mając do wyboru ciepły koc w kolorze ziemi, założyła na siebie ten cieńszy, ale czerwony. Cały świat wyjątkowo czuł się dziś lepiej.

W okolicach piętnastej umówiłem się ze znajomą na kawę, bo dawno się nie widzieliśmy. Spodziewałem się, umiawiając się rano, iż wyjdziemy do kawiarni. Zapomniałem jednak z kim się umówiłem. Agnieszka jest typową domatorką, więc każdą możliwą wolną chwilę spędza w swoich czterech ścianach.



Wygląd wspomnianych przeze mnie czterech ścian okazał się zbawienny dla mojej potrzeby poczucia estetyki, tak odłożonej na bok przez ostatnie tygodnie. Pokój, przechodni, oddzielony od reszty świata pokaźnym białym płótnem, zachęcał do spędzania w nim czasu. Nie mówię tu tylko o zapomnianym już przeze mnie i bardzo upragnionym porządku, ale także o zwykłym podejściu do koloru. W dodatku kawa, która była wtedy ogniwem spajającym rozmowę, podana została w najbardziej uroczych filiżankach, jakie mogłem sobie danego dnia wyobrazić. Dodatkowo, z okna oglądać było można najwspanialsze pod Słońcem Krakowskie Dachy, które przy tak wspaniałym oświetleniu, wprowadzały do organizmu endorfiny (każdy szanujacy się absolwent chemii z gimnazjum dobrze wie, że pokonują smutek i zimową depresję w trzy sekundy).

I autobus, który przyjechał, był na czas. I tabor nowy. Wieczorny tramwaj sprawiał wrażenie, jakby płynął. Żyć się zachciało nawet komunikacji miejskiej.

Usiadłem wieczorem na kanapie w kuchni. Bardzo zastanowił mnie ten dzień, szczególnie typowo kocia reakcja całego świata na obecność promieni Słonecznych.

Olśniło mnie, kiedy postanowiłem zabrać się za nieszpory. Zmęczenie dnia spowodowało, że zamiast Magnificat, zcząłem odmawiać Benedictus. Dość szybko zorientowałem się, jaki błąd popełniłem. Po krótkiej salwie śmiechu, olśniło mnie. 

"A ty, dziecię, zwać się będziesz prorokiem Najwyższego,
gdyż pójdziesz przed Panem przygotować Mu drogi.
Jego ludowi dasz poznać zbawienie
przez odpuszczenie grzechów.
Dzięki serdecznej litości naszego Boga,
z jaką nas nawiedzi z wysoka Wschodzące Słońce,
By oświecić tych, co w mroku i cieniu śmierci mieszkają,
aby nasze kroki skierować na drogę pokoju. " (Łk 1, 76-79)

Bóg nie daje nam stąpać w mrokach. Czy to chodzi o grzech, czy o poczucie bezsensu, spowodowane zbyt długo obecną pośród nas depresyjną, zimową, krakowską pogodą. Każdy z nas to taka paprotka, która usycha, gdy ma zbyt mało Słońca. Samo podlewanie niewiele da.

Polecam czasem wyjechać. Bo w Krakowie Słońce zimą bywa rzadko. Na dzień, dwa. Nie trzeba więcej. Nie trzeba też daleko. Zakopane, choć zanieczyszczone podobnie, jak Kraków, ma Tatry. A na szlakach TPNu Słońce króluje. Cały rok.


Słońce pomaga. A od smutku zimy zawsze dobrze zacząć. Następne kroki już będą podobne. Trzeba tylko jakoś zacząć. Ciesz się z każdego słonecznego dnia. Niektórzy żyją w mieście Norylsk, gdzie 80% roku to zima. Ciesz się każdym przebijającym się promieniem, bo on symbolizuje Pana. A przecież nie ma nic ważniejszego ponad Jego. Nic.

Ef 2,8


piątek, 5 lutego 2016

#bigcitylife : Ciężko przeżyć z tym zanieczyszczeniem.

Tak to jest z tym moim miastem, że jakkolwiek nie próbuję, to ono nie daje się kochać. A już o tej porze roku w szczególności. Nie, nie mówię tu ani o wyglądzie, ani o ludziach, ani (broń mnie Panie Boże!) o pięknie, jakim się to miasto może poszczycić wśród innych polskich miast. Mówię tu o czymś, co w dużej mierze na kilka dobrych dni przykuło mnie do łóżka, co dla mnie wiąże się z brakiem możliwości wałęsania się (bezcelowego niekiedy) między prześlicznymi ulicami. A mianowicie o szeroko rozumianym zanieczyszczeniu... szczególnie powietrza.



Mimo przerażającej już od rana gorączki i ogólnego kiepskiego samopoczucia, zmuszony byłem opuścić ciepłą pościel, aby wyjść z domu. Ubrałem się w czarny dres i odblaskowe buty sportowe, co jak się później okaże, było niechcący strzałem w dziesiątkę. Wychodzę więc taki niepasujący do niczego. Najpierw drukarnia, potem Politechnika. Komunikacja miejska oczywiście też mnie zawiodła z rana. Na tablicy informacyjnej było napisane, że ma podjechać czwórka. W głowie zaplanowałem sobie przyjazd Krakowiaka. MPK jednak podesłało mi Protrama, czyli stary trójskład po liftingu. Bogu dziękowałem, że to tylko trzy przystanki. Niby nic, ale przyzwyczaiłem się do innego komfortu jazdy.

Najbliżsi od zawsze mi mówili, że gdy jestem chory, jestem równie marudny. I dużo jem. Jak to drugie najczęściej nie wpływa negatywnie na drugiego człowieka, tak to pierwsze jest jak najbardziej. W dodatku,  my bardzo lubimy takie wymówki. "Mam okres", "jestem chory", "przeżywam ciężkie dni". Ale czy którakolwiek z tych wymówek, faktycznie usprawiedliwia nasze zachowanie?

Po złożeniu projektu, czyli jakichś 30 minutach od wyjścia z domu, marzyłem już tylko o łóżku. Idąc przepiękną klatką schodową Pałacu na Podchorążych zauważyłem automat z ciepłymi napojami. A ponieważ osoba chora inaczej odczuwa temperatury (w rzeczywistości było dziś wyjątkowo ciepło, ale nie dość, że jestem ciepłolubny, to jeszcze w chorobie odczucie chłodu zwielokrotnia się), postanowiłem kupić sobie herbatę cytrynową znanej marki. I tu kolejny zawód, gdyż nie dość, że napój wyszedł wyjątkowo rozrzedzony, to jeszcze cukier się skończył. Także dostałem ciepłą, nieco zabarwioną wodę, która pachniała cytrusami (aczkolwiek czułem tam chyba bardziej brzoskwinię).

Opusciłem więc mury zacnego budynku wydziału Architektury i usiadłem na ławce przed, aby w spokoju wypić... herbatę. Właśnie wtedy zobaczyłem, jak bardzo pasuję wyglądem do tego świata. Poza wcześniej wspomnianymi dresami i butami sportowymi, miałem brązową czapkę i szalik w tym samym kolorze, butelkowozieloną bluzę i nieco jaśniejszą kurtkę. A na ramieniu szmaciana torba, żeby łatwiej projekt było mi dowieźć. I tak ubierają się tu wszyscy. Znaczy, każdy inaczej. Jeden pomyśli, że to po prostu różnorodne. Ale po głębszej analizie, doszedłem do wniosku, że nie chodzi o ciekawą stylizację, ale o to, aby być odmiennym. Bycie jak reszta jest... słabe.

Boli mnie teraz bardzo głowa. Związane jest to z chorobą, z dużą ilością snu, z niewychodzeniem zbyt częstym z domu, z zanieczyszczeniem powietrza. I właśnie ten ból głowy chyba najbardziej nie pozwala nikomu z tutejszych kochać tego miasta. Choć każdy bardzo chce. Boli mnie głowa za każdym razem, jak widzę te wielkie korki pod moim domem, bo ludzie mogliby wziąć i wsiąść w komunikację miejską. Boli mnie głowa, kiedy okazuje się, że jest dzień darmowaj komunikacji dla kierowców posiadających dowód rejestracyjny. Nie dość, ze smrodzą codziennie, to jeszcze dostają za to nagrodę. Boli mnie głowa, kiedy widzę te niszczejące zabytki, bo powietrze jest tak brudne, że osadza sie na nich warstwa brudu, cieżka do usunięcia.

Dziś przespałem chyba dodatkowe 6 godzin za dnia i z pełną odpowiedzialnością za słowa mogę powiedzieć, że to zanieczyszczenie weszło w wiele sfer życia Krakowa. Doszło nawet do tego, że kiedy ostrzegają, żeby nie wychodzić z domu, bo powietrze spokojnie można żuć, wtedy uwydatniają się wszystkie możliwe złości międzyludzkie. Tak to właśnie tu działa.

Niech wiosna już przyjdzie, szybko. A przynajmniej w Krakowie. Bo zimowy poziom depresji nas wszytskich pozabija. Albo zrobimy to sami.

Po tak ciężkiej rozkminie, usiadłem do Lektury. Wizja opuszczonego Narodu Wybranego, "Nie-mojego-Ludu" przyprawiła mnie o ciarki (a może to gorączka?). Zastanawiam się, czemu akurat dzisiaj taki fragment.

Jak to ludzie dzisiejszego Internetu nazywają, Zew Cebuli, czyli typowe, polskie narzekanie weszło ludziom w życie. A tu w Krakowie to naprawdę bardzo. Wszystko jest źle, tramwaje złe kupili, darmowa komunikacja zła bo niesprawiedliwa, metro złe bo drogie.

Powiem tyle. Zamknijmy się dzisiaj, choć na chwilę. Okażmy trochę pokory, wobec tego, co mamy, bo nie każdy to ma. Dziś powiem: POKORA!

To już zostawię do osobistej refleksji. Pamiętajcie, Wiosna już idzie, powoli. 

Oz 1, 2-9



poniedziałek, 1 lutego 2016

#bigcitylife : Jak w optymalnie krótkim czasie zrobić więcej, niż dotychczas.


Poranek. Dzień zaczyna się mało obiecująco. Szybka kawa o 9:00 prawie stawia mnie na nogi. Od razu przypomina mi się moja babcia mówiąc "Ledwo oczy przetarł, a już w ten komputer patrzy". Tak się właśnie dzieje. Porządnie zębów nie zdążę umyć, a już pojawia się logo systemu operacyjnego. I tak codziennie, już od jakiegoś czasu.

Cały sęk w tym, że naprawdę dużo w nim ostatnio siedzę. Mam przed oczami wizję ile mógłbym siedzieć mniej, gdybym tylko zabrał się za to wcześniej. Wyciągam z teczki ledwo skończone w środku nocy, jeszcze ciepłe projekty. Otwieram edytor tekstów i zabieram się za opisy techniczne.

Nim się zdążyłem zastanowić, już ubieram się do wyjścia. Szybka kontrola jakości powietrza. Niestety, moje ukochane miasto mnie dziś nie rozpieszcza. Cóż, egzamin sam się nie napisze. Wkładam czapkę, szalik, kurtkę.

Mimo syfu w powetrzu, czuć powoli wiosnę. Niebo jakieś inne, kolory jakieś żywsze. Ponoć to tylko złudzenie spowodowane chęcią powrotu roślinności wokoło, ale wolę żyć taką nadzieją.

Jadąc autobusem zawieszam się na chwilę. O czymś zapomniałem. Śledzę każdy krok od podniesienia powiek. Próbuję zlokalizować zgubę. Nic nie przychodzi mi do głowy oprócz pytań egzaminacyjnych, których zaczynam bać się, jak ognia.

Naprzeciw mnie siedzi dość sympatyczna pani, której widok wyrwał mnie z letargu. Wygląd sugerowałby każdemu szanującemu się młodemu mężczyźnie ustąpienie miejsca. Widać w niej jednak coś, co różni ją od pozostałych, starszych dam. I tu znowu poszukiwania. Oglądam ubiór, kolor włosów, buty. Nic.

14:20. Mam jeszcze dziesięć minut. Szybko wbiegam na drugie pietro, chcąc zdążyć oddać projekty, przy których zarwałem noc. Bezskutecznie, gdyż jak się okazało kilka sekund później, prowadząca była na tyle zabawna, że wykręciła mi ultraśmieszny numer i nie pojawiła się w pracy.

Schodzę po schodach poirytowany coraz bardziej. Wychodzę jednak z założenia, że nic gorszego nie może się zdarzyć, niż to, że mój trud okazuje się daremny. Nadal zastanawiam sie, o czym tak ważnym zapomniałem rano. Sumienie nie daje mi spokoju od dłuższego czasu, co staje się powoli irytujące.

Moja teoria, mówiąca "najgorsze już za mną" okazała się pomyłką stulecia. Widząc pytania egzaminacyjne szybko doszedłem do wniosku, że moje podejście do "nauki" jest daleko rozbieżne z pojęciem prowadzącego. W trybie natychmiastowym oddałem pracę, nie zapisując na niej ani jednego słowa ponad imię i nazwisko. Zdenerwowanie powoli dochodzi do apogeum. Caraz bardziej zaczynam obwiniać sam siebie, gdyż równie dobrze mogłem uczyć się tydzień wcześniej, albo chociaż dzisiaj nie przyjść, bo już większego pośmiewiska z siebie zrobić nie mogłem, niż oddając kartkę tak pustą, jak moje nadzieje na lepsze podejście do sesji.

Jako lekarstwo, postanowiłem zjeść obiad na wydziale. Nieco dizajnerska stołówka wprawiła mnie w lepszy humor. Jak się okazuje, badania socjologiczne nie kłamią, a kolor zielony uspokaja. Nad pierogami ruskimi zastanawiałem się, jak inaczej mogłem ułożyć sobie czas, ile więcej czasu zaoszczędzić na pierdołach, aby poświęcić na naukę. I znów te myśli, co przegapiłem.

Czas wracać do domu. Dostałem jeszcze sms'a od menadżerki, że mam przyjść do pracy jutro rano. O niczym innym nie marzę. Pałen zrezygnowania i rozgoryczenia własną osobą idę na autobus.

Wychodzę z założenia, że ZIKIT nie chce, aby ktokolwiek spał w ich autobusie. Jakość nawierzchni, a przynajmniej na odcinku Politechnika- Plac Inwalidów, jest tak dramatyczny, że bałbym się oprzeć głowę o szybę, żeby jej nie wybić, albo nie poobijać sobie głowy za bardzo.

Otworzyłem więc Facebook'a. Przeglądam jak ludzie wrzucają ładne zdjęcia, ładne komentarze, ładne posty. Drażni mnie to oczywiście jeszcze bardziej, bo uważam to za niesprawiedliwe, że ja muszę tak tyrać, a ludzie mają spokój. Nakręcam się jeszcze bardziej myślą, że abym mógł pozwolić sobie na stanard życia, jaki mają niektórzy, muszę harować prawie etat w pracy. A to, że tak leżę z uczelnia spowodowane jest tym, że tak wiele czasu poświęciłem zarobieniu pieniędzy, zamiast uczeniu się. Po fakcie zastanawiam się, czy ci ludzie obok mnie nie bali się jechać razem ze mną, gdyż musiałem wyglądać przerażająco, mówiąc pod nosem łacinę podwórkową w kierunku bliżej nieokreślonym.

"Kochanie, zaraz wychodzę z pracy. Jesteś na mieszkaniu? Super. Zamów jakąś pizzę, bo jestem strasznie głodna. Zaraz będę. "

Jak na odpowiedzialną parę dwudziestodwulatków przystało, jemy zdrową zywność, w postaci pizzy i coli. Pocieszamy się, ze pizza jest z tuńczykiem, więc w sumie zdrowo. Już mam opowiadać o tym, jak minął mi dzień, jak jestem wściekły, zły, ale mnie wybiła z tematu. Zaczęła opowiadać o tym, jak się strasznie cieszy, bo super sobie ułożyła. Ciagnie, że to właśnie praca dała jej takie poczucie czasu, którego wcześniej nie miała, bo w racjonalnie krótszym czasie, potrafi zrobić więcej, niż wcześniej, gdyż lepiej to rozplanowuje. Zastanowiwszy się, stwierdzam, że ma rację. Bardzo dużo nadgoniłem w niewielkim czasie, bez jakiegoś dużego wyrzeczenia snu, czy czegokolwiek innego. Ponadto, efekty okazują się dużo lepsze, niż w przypadku poprzednich semestrów.

W tym momencie do mnie dotarło. Jak wiele rzeczy nacechowuję negatywnie, zapominając ile mi dały. Jak wiele dobra wyciągnąłem z powierzchownie złej lub trudnej rzeczy.

Tak. To jest właśnie to, czego nie zrobiłem rano. Nie podziękowałem za to. Za wiele rzeczy. Za pracę, bo nie każdy ma to sczęście. Za uczelnię, bo nie każdy może sobie na ten luksus pozwolić. Za projekty, bo pozwalają mi następnym razem szerzej spojrzeć na problem i kolejne robić lepiej. I przede wszystkim za czas, jaki mi daje, bo niektórzy go tak wiele nie mają. Natychmiast się uśmiecham. Takie spojrzenie na sytuację dużo lepiej ukłąda się w mojej głowie. Jakoś nie patrzę na ten termin poprawkowy już tak źle, bo zauważam, że materiału jest dużo, a przed drugim terminem mam wiecej czasu, aby do tego porządnie przysiąść. Nie denerwuję się też, że nie oddałem projektów, bo przecież mogę też wysłać mailem.

Tym się właśnie różniła wtedy ta kobieta w autobusie. Uśmiechem. Miała go tak wiele, ze zwróciłem właśnie na niego uwagę.

Dziekujcie, codziennie. Bóg wam daje tak wiele, w tak prozaicznych i codziennych rzeczach. Jeszcze raz powtarzam, dziękujcie. Bo naprawdę jest za co.

Ps 118, 1-4